W ciągu 15 miesięcy pokonali na rowerach ponad 17 tysięcy kilometrów, przemierzając trzy kontynenty i okrążając kulę ziemską dookoła. Zwiedzili kraje i miejsca, o których większość ludzi może tylko pomarzyć. Przeżyli mnóstwo nieoczekiwanych przygód, spotkali wiele ciekawych osób. A wszystko to bez dużych nakładów i szczegółowych planów. Wystarczyło trochę odwagi w realizowaniu swoich marzeń.

Kasia Dyczak z podostrowskich Słaborowic turystyką interesowała się od dawna. Na takim profilu kształciła się zarówno w liceum, jak i na studiach. Zawsze marzyło jej się wyjechać w odległy rejon świata z biletem w jedną stronę, bez terminu powrotu. Z kolei jej chłopak, Piotr Stobierski z Kolbuszowej, to pasjonat rowerowych eskapad. W ten sposób wcześniej odwiedził już kilka krajów w Europie, ale ciągle rozmyślał o jeszcze dalszej wyprawie. Ich pomysły przez pewien czas ścierały się aż wreszcie postanowili podjąć wyzwanie.

ll  pp

– Byliśmy już wtedy po studiach, pracowaliśmy, pojawiła się rutyna. Spodobała nam się wolność, brak czasowych barier i ograniczeń. Wspólnie podjęliśmy decyzję, że rzucamy pracę i jedziemy w świat – mówią Kasia i Piotr.

Wyprawę życia rozpoczęli 17 stycznia 2014 roku lotem z Poznania do Londynu. Tam już czekały na nich spakowane i przygotowane do transportu rowery. Zabierając je, przesiedli się na samolot do Barcelony, a stamtąd skierowali się do Miami. Na kontynencie amerykańskim jedynym środkiem transportu były już rowery. Najpierw udali się na najbardziej wysunięty na południe skrawek USA – Key West na Florydzie, a potem już przez ponad cztery miesiące jechali niezmiennie na zachód, spotykając się z najróżniejszymi warunkami pogodowymi. Najtrudniej było w Teksasie, gdzie spali w temperaturze minus 4 stopnie. W innych stanach, zwłaszcza w Arizonie i Kalifornii, było bardzo ciepło, a nawet upalnie.

Średnio dziennie pokonywali około 70 – 80 km, ale były też dni, kiedy było to 40 lub 140 km. Po 5-6 dniach jazdy robili sobie dzień odpoczynku. Na początku wsiadali na rowery nawet w deszczu, ale szybko doszli do wniosku, że to nie ma sensu i lepiej poczekać na ładniejszą pogodę. Przemoczenie odbierało przyjemność poznawania świata. Za to niestraszna im była niska temperatura czy przeciwne wiatry o sile 50-80 km/h, z którymi musieli zmagać się przez prawie 3 tygodnie. Bardzo szybko okazało się, że wzięli ze sobą zbyt dużo bagażu. Na początku były to cztery sakwy, a Piotr jeszcze dodatkowo ciągnął za sobą przyczepkę. Gdy w Teksasie zaczęły się góry i każdy kilogram zaczął ważyć ,,więcej”, dokonali przeglądu i część rzeczy zostawili na campingu. W żywność zawsze zaopatrywali się tylko na jeden dzień do przodu. Mieli ze sobą palnik, na którym gotowali proste potrawy na ciepło, typu makaron, ryż, leczo. Przyjęli zasadę, że jeden taki posiłek dziennie musi być. Nie stosowali żadnych napojów energetycznych, bo nie było takiej potrzeby. Na terenie USA często odwiedzali restauracje McDonald’s. Zamówiwszy kawę, mogli tam przez dwie godziny korzystać z darmowego internetu, sprawdzać trasę na kolejne dni oraz powiadomić rodziny i znajomych o miejscu pobytu. Bardzo miłym zaskoczeniem byli ludzie, którzy bezinteresownie im pomagali. Kiedy w Austin, w Teksasie szukali miejsca na namiot, zatrzymało się przejeżdżające autem małżeństwo i zaprosiło ich do siebie. Okazało się, że także lubią podróżować na rowerach. Umożliwili rozłożenie się w ogrodzie, zaprosili na kolację i na całą noc zostawili otwarty dom, by podróżnicy mogli bez przeszkód korzystać z łazienki.

– Z kolei w Arizonie, gdy negocjowaliśmy cenę za pole namiotowe, właścicielka zaoferowała, że da nam miejsca w przyczepie campingowej za 20 dolarów. Po chwili namysłu powiedziała, że da ją nam za darmo, skoro przyjechaliśmy z tak daleka. Rano wręczyła nam jeszcze 20 dolarów na lunch, żebyśmy nie byli głodni, a na sam koniec przyniosła nam dodatkowo torbę jedzenia, więc chyba musieliśmy marnie wyglądać. Przy pożegnaniu przyznała, że jej córki też tak podróżują, jak my i też chciałaby, aby ktoś gdzieś im pomógł – opowiadają Kasia i Piotr.

Pierwotny plan zakładał sprzedaż rowerów po dotarciu do Kalifornii i lot na wakacje do Azji. Jednak na jednym z campingów spotkali chłopaka, który zaczynał podobną eskapadę, co oni, ale w przeciwnym kierunku. Przez całą noc namawiał ich, aby wzięli rowery do Azji. Robił to skutecznie, bo rano byli już przekonani. Wycofali wystawioną w internecie ofertę sprzedaży, choć byli już chętni do kupna rowerów. 19 maja pożegnali Amerykę i odlecieli na Filipiny, bo to połączenie było najtańsze. Tam Kasia ,,wymusiła” 3 tygodnie odpoczynku. Rowery poszły na bok, a ich miejsce zajęły plaża, zwiedzanie i objazdówka autobusem po malowniczo położonych wyspach. Kolejnym przystankiem był Wietnam, gdzie kupili sobie motocykl i na nim zjechali cały kraj. A było co zjechać, bo państwo to zajmuje wąskie, za to długie na 2000 km terytorium. Po jego przejechaniu wrócili na swoje rowery, które od Sajgonu towarzyszyły im już nieprzerwanie do końca trasy prowadzącej przez kilka krajów regionu.

– Azja jest dużo tańsza od Ameryki. Obfity dwudaniowy obiad można tam zjeść już za 5 zł. Podobnie z noclegami, które w przyzwoitych warunkach można znaleźć już za 30 zł. W Stanach przez 4 miesiące w hotelach spaliśmy 8-10 razy, a resztę w namiocie lub na campingu. W Azji była to już połowa całego pobytu. Dlatego postanowiliśmy zimę przeczekać właśnie tam. Zachęcająca była także temperatura, która przez cały czas wynosiła 30-35 stopni. Oczywiście, standard hoteli był dla nas najmniejszym priorytetem – mówią podróżnicy.

Jedynym krajem, w którym swobodnie można było rozmawiać po angielsku, była Malezja. Gdzie indziej trzeba było już porozumiewać się bardziej na migi, zwłaszcza poza hotelami i campingami. Widok egzotycznych podróżników na rowerach wywoływał niemal wszędzie sensację. Tubylcy potrafili ich zatrzymać w trakcie jazdy i poprosić o zdjęcie z nimi. Nie dało się przejechać niezauważonym, zwłaszcza przez wioski. Pytano skąd są, dokąd jadą. Z początku było to miłe, ale potem stało się dość męczące.

– Rzadko mamy wspólne zdjęcia z Azji, bo gdy kogoś poprosiliśmy o pstryknięcie, on chciał być z nami na nim. Niekiedy robiła się z tego cała ekipa na zdjęciu – opowiada Kasia.

W Malezji zdarzyło się kilka razy, że ktoś zapłacił im za obiad, nawet bez ich wiedzy. Oznajmiała im to kelnerka, kiedy prosili o rachunek. Kraj ten wzbudził u nich pozytywne uczucia także dlatego, że można było rozbić namiot nawet na samej plaży i nie zdarzyło się, aby komukolwiek to przeszkadzało. Zgoła odmienne wrażenie na przybyszu z Europy robi azjatyckie menu. Wśród miejscowych specjałów są np. gotowane świńskie uszy czy nieoczyszczone jelita, usmażone razem z resztkami jedzenia. Potrawą narodową na Filipinach jest balut, czyli embrion kurczaka, podawany z octem i solą. Konsumującym nie przeszkadza fakt, że ,,danie” ma już dzióbek, oczy i piórka. Targowiska oferują natomiast szeroki wybór szczurów, karaluchów, węży, a nawet obdartych ze skóry psów. Generalnie wszystko, co się rusza jest tam jadalne.

Po wielu tygodniach spędzonych w tak egzotycznych klimatach Kasia i Piotr dotarli na Bali, skąd polecieli do Turcji. Tu zastali wczesną wiosnę, czyli zaledwie 2 stopnie ciepła. Opalenizną przywiezioną z tropików wyróżniali się na ulicach pełnych bladych twarzy. W Istambule ponownie weszli na siodełka i przez Bałkany wrócili do kraju. Pierwsze powitanie odbyło się w Kolbuszowej. Meta całej wyprawy znajdowała się jednak dopiero w Słaborowicach. Dotarli tam po przejechaniu dokładnie 17.002 km. Wtedy przyszedł wreszcie czas na odpoczynek, spotkania, podsumowania.

– Przez całą wyprawę nie mieliśmy żadnych poważniejszych problemów zdrowotnych, poza skaleczonym palcem czy lekkim przeziębieniem. W Azji przytrafiło mi się jedynie dwudniowe zatrucie pokarmowe i gorączka, którą szybko zbiliśmy czosnkiem, chili i kielichem. Mieliśmy dobrze wyposażoną apteczkę, ale praktycznie w ogóle nie użyliśmy jej. Oczywiście przed wyjazdem przeszliśmy szczepienia – mówi Piotr.

Równie dobrze, jak organizmy podróżników, wyprawę zniosły rowery. Ten Piotra był kupiony z myślą o dłuższej podróży. Był ,,mocniejszy”’ od typowego sprzętu.

– Za to ja miałam zwykły, domowy rower. Dojechał do celu, ale po drodze trzeba było wymieniać w nim niemal wszystkie elementy, które przy tak intensywnej jeździe szybko się zużywały. Miało to swój urok, ale i było powodem frustracji. Raz nawet mieliśmy ochotę go wrzucić do rzeki. Z pewnością lepiej zainwestować w lepszy rower niż denerwować się. Natomiast rower Piotra wszystko wytrzymał i niczego nie trzeba było w nim wymieniać, poza drobiazgami – mówi Kasia.

Najwięcej pracy było z klejeniem dętek, które przebili 49 razy. Mieli po jednej zapasowej, którą zakładali, klejąc jednocześnie tę uszkodzoną. Podstawowe wyposażenie, jak śrubki, pompki, śrubokręty czy klucze wieźli ze sobą. Teraz, oglądając setki zdjęć, są przekonani, że rower to idealny sposób na poznawanie świata. Dużo lepszy niż samochód czy autobus. Nie dość, że zobaczy się więcej, to jeszcze można zatrzymywać się na nocleg tam, gdzie się chce. Nic dziwnego, że swojej wyprawie nadali kryptonim ,,Mak i Chaber” i pod tą nazwą utworzyli specjalny profil na FB.

– To dwa wolne, polskie kwiaty polne, które na dodatek kwitną w tym samym czasie. To także dla nas symbole spełnionych marzeń. Ale jedno spełnione marzenie rodzi dziesięć kolejnych. Takim najbliższym jest objechanie na rowerach najciekawszych miejsc w Polsce – zapowiadają Kasia i Piotr.

2015-05-16 ok24.tv – więcej w Gazecie Ostrowskiej