Przy kuchennym stole, wieczorami, Roman Biadała produkuje syntezatory mowy. Nowatorski wynalazek pozwalający sparaliżowanym kontaktować się ze światem – czytamy w „Polityce”.
W trzecim roku milczenia Elżbiety i szóstym Marii Roman Biadała nie wiedział jeszcze, że zaraz zrobi coś dużego. Pięć razy w tygodniu jeździł do pracy w lokalnej telewizji, osiem godzin pracował z dziennikarzami w wozie transmisyjnym, potem wieczorami konstruował układy elektroniczne. W domu miał czujniki, detektory, kabelki, żona tylko ciężej wzdychała, kiedy do obiadu zasiadał z komputerem i do rosołu dostawiał klawiaturę. Koledzy mówili: Roman złota rączka. A także – że Roman jest skromny.
Tamtego dnia było tak: zjadł rosół i nie mógł przestać myśleć o tym, co się stanie z głową kolegi, kiedy straci czucie w palcach. Żaden tam przyjaciel. Po prostu: montażysta Zygmunt Garlik. Przyszedł rano do pracy, siadł przy sprzęcie i powiedział, że jest ciężko chory. Niedługo przestanie chodzić, potem ruszać rękami, na koniec straci czucie nawet w powiekach. Że to stwardnienie zanikowe boczne.
Słuchaweczka i parkowanie
Biadała tłumaczy tak, żeby zrozumieli wszyscy: – Mam telefon komórkowy. Jak chcę z kimś porozmawiać, to wystukuję numer, potem naciskam zieloną słuchaweczkę i przykładam do ucha. Co się dzieje? Monitor gaśnie. Albo jadę nowoczesnym samochodem i chcę zaparkować.